Recenzja filmu

Ostatni dzień lata (1958)
Tadeusz Konwicki
Irena Laskowska
Jan Machulski

"Kiedy przyjaciel wyciągnie rękę"*

Filmy tak kameralne jak "Ostatni dzień lata" zdarzają się raz na milion. Bardzo ryzykowna jest bowiem taka wędrówka w głąb człowieka, do najskrytszych jego zakamarków, taki ascetyzm i taka cisza.
Jesteś na plaży, zupełnie sama, na piasku widać tylko twoje ślady. Bezkres nieba, bezkres morza i bezkres wybrzeża. I nagle z tej pustki wyłania się Ktoś. Ktoś bardziej śmieszny niż niebezpieczny, a jednak budzący lęk – lęk przed spotkaniem, lęk przed kontaktem, lęk przed tym, że można być blisko, że trzeba być blisko. Ten ktoś jest na tyle bezczelny w swej świeżo nabytej roli intruza, że wyznaje ci miłość, zachłannie pragnie cię zatrzymać i obiecuje ci wszystko, czego potrzebujesz i czego zarazem wyzbyłaś się dawno w swych marzeniach. Oboje jesteście dużo starsi, niż liczycie sobie lat i oboje jesteście dużo bardziej dziecinni…

Pozornie puste serca na pozornie pustej plaży. Filmy tak kameralne jak "Ostatni dzień lata" zdarzają się raz na milion. Bardzo ryzykowna jest bowiem taka wędrówka w głąb człowieka, do najskrytszych jego zakamarków, taki ascetyzm i taka cisza. W tej grze na cztery ręce nie ma nadmiaru słów ani nadmiaru gestów. Z każdego kadru wyziewa rozpacz, tęsknota, samotność, zachłanność i nieumiejętność kontaktu. To wołanie o miłość jest wołaniem o pomoc. To opieranie się miłości jest rozrywającym krzykiem rozpaczy i strachu. Czy możliwa jest miłość po tragedii, którą ciężko zapomnieć, po bestialstwie ledwo minionej wojny, po innej miłości, na którą się czeka i która nigdy nie wróci? Czy ponowny kontakt z człowiekiem okaże się ratunkiem czy zabójstwem?

Minimalne środki wyrazu szły tu w parze z legendarną już skromnością finansów i środków technicznych, jakie mieli do dyspozycji realizatorzy filmu. Obraz kręcono jedną kamerą, za maleńkie pieniądze, ale i film obywa się bez scenografii, rekwizytów, kostiumów, efektów specjalnych. Całe piękno wizualne zawdzięcza niepoprawionej naturze – plaży, wydmom, falom morskim, chmurom na niebie i prostym zdjęciom Jana Laskowskiego i prostocie, która wyziera z każdej części składowej dzieła.

Spośród zadań aktorskich chyba jednym z najtrudniejszych jest granie w duecie przez tak długi czas, bez innych graczy, bez statystów, bez najmniejszego choćby tła, rekwizytu, który odwróci uwagę od niedociągnięć. Irena Laskowska i Jan Machulski zagrali dokładnie to, co napisał Konwicki, z ich ekspresji odczytujemy wszystkie, nawet najbardziej złożone emocje, jakie im towarzyszą - od strachu po nadzieję, od radości po rozpacz, odpychają się i przyciągają, obiecują i nie wierzą w obietnice. Machulski momentami jest szalenie teatralny, ale nie jest to zarzut, gdyż jego nienaturalne, wystylizowane ruchy, jak np. wtedy gdy podpełza do kobiety lub odstawia małpie skoki na piasku, gdy pozyskuje w końcu chwilę jej uwagi, są wspaniałym odbiciem stanu psychicznego, nie tylko czytelnym i wzruszającym dla widza, ale i artystycznym, plastycznym niczym taniec. 

Charakterowi filmu idealnie odpowiada także muzyka, odgrywana na okarynie przez znanego aktora, Adama Pawlikowskiego, który ponoć był wirtuozem tego niepopularnego, skromnie wyglądającego instrumentu o wielkiej sile oddziaływania. Proste, czyste dźwięki, pełne nostalgii rozdzielają momenty ciszy, szumu fal i odgłosy przelatujących odrzutowców, które, choć nareszcie nie niosą groźby nalotu, to przecież nadal odbierane są jako trauma, tak samo jak próby zaufania człowiekowi i nawiązania z nim relacji.

Wszystkie środki wyrazu dobrano idealnie i zrealizowano jak trzeba, ale cała siła przekazu tkwi tu w pomyśle i najwyższym poziomie literackim, jaki prezentuje autor – Tadeusz Konwicki. Każdy miłośnik słowa, wie, że Konwicki jest mistrzem pióra i mistrzem przelewania emocji i myśli na tekst. To spod jego ręki wyszły scenariusze arcydzieł kinematografii polskiej, doceniane na całym świecie i żywe w wielkiej historii kina jak: "Austeria", "Matka Joanna od Aniołów" czy "Salto". I choć w jego dorobku scenopisarskim i reżyserskim nie brakuje perełek, to jednak dla mnie osobiście kameralność i oszczędność "Ostatniego dnia lata" wynosi ten scenariusz na piedestał dokonań pisarza, który tu zadebiutował w roli reżysera.

Warto tu wspomnieć jeszcze o motcie, które kobiecy głos recytuje na początku filmu. Jest to fragment wiersza "Głosy" Tadeusza Różewicza, który stanowi jasny klucz do interpretacji historii, którą zaraz obejrzymy. Myślę jednak, że filmu nie trzeba traktować jako dzieła historycznego i odnosić go jedynie do traumy wojny. Sama bowiem opowieść o nieumiejętności nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem, o niemożności stworzenia relacji, o strachu przed miłością, o samotności, rozczarowaniu, poranieniu wydaje mi się uniwersalna i zrozumiała bez względu na tę narzuconą mottem konotację. Film można odbierać jako dzieło rozrachunkowe, jako przedstawiciela polskiej szkoły filmowej dyskutującego o wojnie, ale przeniesienie środka ciężkości z martyrologii czy bohaterstwa do wnętrza okaleczonych dusz, sprawia, że film staje się ponadczasowy i ponadkontekstowy. Piękne niedopowiedzenia odbieramy niemal intuicyjnie, samymi odczuciami. Cudowne i coraz rzadsze jest takie kino, które niczego nie objaśnia, a którego zarazem nie trzeba objaśniać. 

"Ostatni dzień lata" nie jest na pewno filmem dla każdego, ale to jeden z najoryginalniejszych obrazów, jakie zobaczycie w swoim całym filmowym życiu. Gorąco polecam tym, dla których kino nie stanowi jedynie rozrywki.

___________________________
*Tadeusz Różewicz, "Głosy"
"Ja wiem nie trzeba tak 
ja wiem ja wiem 
ale 
kiedy przyjaciel wyciągnie rękę 
zasłaniam głowę jak przed ciosem 
zasłaniam się przed ludzkim gestem 
zasłaniam się przed odruchem czułości."
1 10
Moja ocena:
10
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Pusta plaża. Dwójka bohaterów. On i ona. Nic o sobie nie wiedzą. Zaczynają rozmawiać. Z drugiej strony -... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones