"Gangster No 1" sytuuje się gdzieś w połowie między klasycznymi filmami gangsterskimi, traktującymi temat serio a brytyjskimi zabawami z gatunkiem w stylu Guya Ritchie. Ta niekonsekwencja jest główną bolączką filmu, który zamiast sprawną mieszanką konwencji, jest dowodem braku jasnej koncepcji i nieudolnych prób czerpania po trochu ze wszystkiego w nadziei, że coś fajnego wyjdzie. Nie wyszło. Filmowi brakuje lekkości i naturalności filmów Richtiego, humor jest wymuszony, nieporadnie skopiowany. Z kolei tam, gdzie twórcy chcą wstrząsnąć i przestraszyć, wypada to wręcz niesmacznie, nudnawo i przyciężko. Myśląc teraz o filmie widzę tylko poszczególne sceny, oderwane sekwencje, nie potrafiłabym płynnie streścić fabuły. Jest tam właściwie wszystko, co, jak zapewne sądzili twórcy, być powinno: gangster-legenda, ambitny młodzik, dziewczyna gangstera, świta gangstera, gangsterskie porachunki, konfrontacja osobowości, a w warstwie warsztatowej - narracja z offu, podział ekranu, zmiany kolorystyki, zatrzymanie kadru. A wszystko to razem mdłe i bez polotu. Obejrzałam bez specjalnej irytacji tylko ze względu na Paula Bettany i Davida Thewlisa. Końcowy wydźwięk filmu czytelny - mali zawistnicy prędzej doprowadzą do samounicestwienia niż odniosą moralne zwycięstwo na kimś, kto przewyższa ich klasą, nienawiść jest autodestrukcyjna, a najgorszą obelgą dla zawistnika jest całkowita obojętność obiektu ataków na ciągłe prowokacje.